|   (fragment) (...)W branży muzycznej działał pan nie tylko jako disc  jockey, był pan też menedżerem znanego zespołu.  - To były "Trzy Korony". Krzysztof Klenczon, ku  mojej wielkiej satysfakcji, zwrócił się kiedyś do mnie, abym  mu pomógł, bo odszedł z "Czerwonych gitar" i  założył swój własny zespół. Na miarę swoich możliwości,  czyli totalnej amatorszczyzny, pomagałem mu.  "Dziergałem" trasy. Był to bardzo przyjemny okres w  moim życiu, Krzysztof też go dobrze wspominał. Po wyjeździe  do Stanów był jeszcze w Warszawie dwukrotnie na koncertach i  bardzo przyjemnie wspominaliśmy wówczas naszą współpracę.  Chociaż nie okazałem się Brianem Epsteinem ani Chaesem  Chandlerem, który Jimmy'ego Hendriksa tak wspaniale poprowadził.  Czy dzisiaj doświadczenia z tamtego okresu przydałyby  się do czegoś?  - Absolutnie nie. Organizowałem trasę po miejscowościach  województwa warszawskiego, odwiedzałem jakieś dziwne biura, a  dzisiaj artysta tej klasy, co Klenczon, w ogóle by się nie  ruszył w te rejony. Tyle że poznałem Mazowsze.  A jak się panu udawało z obchodzeniem ówczesnych  socjalistycznych stawek?  - Dla kogoś takiego jak ja, organizatorów, pomniejszych  artystów, ówczesne stawki były bardzo sensowne. Były  natomiast zupełnie bez sensu dla takich gwiazd, jak Klenczon.  Przecież był to człowiek powszechnie rozpoznawany na ulicy, a  zarabiał śmieszne pieniądze - jak na to, co przynosił innym.  Natomiast wszyscy pomniejsi wokół niego świetnie mogli dać  sobie radę.  Łącznie z panem?  - Tak, łącznie ze mną.(...) |